wwwcapri_wyspa_fot-nk_40.jpg

„Capri – wyspa uciekinierów”, reż. Krystian Lupa, Teatr Powszechny w Warszawie, 2019. Fot. Natalia Kabanow

Ważne są całkiem inne rzeczy

Piotr Gruszczyński
W numerach
Grudzień
2019
12 (757)

Zacznę od prostych objaśnień. Kiedy w poniedziałek 14 października zamieściłem na Facebooku wpis o treści: „Czy jest w GW («Gazecie Wyborczej») recenzja z Capri? Czy już sobie odpuściliśmy na maxa?”, chciałem się dowiedzieć, czy może gdzieś w zakamarkach internetowego wydania ukrył się tekst, który chciałem przeczytać. Przywykłem do tego, że gazety mające za zadanie komentować świat na bieżąco, także recenzje publikują jak najszybciej. Wziąwszy pod uwagę, że premiera była w sobotę, oczekiwanie recenzji w poniedziałkowym wydaniu nie było niczym nadzwyczajnym. Pisząc zaś o „odpuszczeniu sobie”, miałem na myśli problem, który obserwuję od dawna, czyli marginalizację debaty o kulturze w mediach mainstreamowych. Kilka lat temu podczas Kongresu Kultury prowadziłem na ten temat zaproponowaną przeze mnie dyskusję zakrzyczaną przez redaktorów działów kulturalnych, że nie widzę i nie doceniam ich ciężkiej pracy. Teraz też rzucił się na mnie od razu na tymże ­Facebooku Michał Nogaś, tłumacząc, że ludzie ciężko pracują, a ja tylko się domagam. Potem jeszcze inny recenzent ironizował w swoim tekście o Capri, że zwyczajnie miałem problem ze zrozumieniem spektaklu i potrzebowałem recenzji, żeby wiedzieć, co mam o nim myśleć. Zabawne, bo ja najzwyczajniej w świecie wtedy nie widziałem jeszcze Capri, podobnie jak wiele osób zaciekawionych teatrem, i chciałem sobie spektakl zacząć wyobrażać. Obawiam się, że recenzenci zapomnieli, że nie piszą dla tych, którzy byli na premierze, tylko przede wszystkim dla tych, którzy na niej nie byli. A ich jest naprawdę więcej!

Epopeja wywołana wpisem na Facebooku rozwija się. Teraz wypalił do mnie Piotr Morawski na łamach listopadowego „Dialogu”. I w sumie się cieszę, bo choć to debata zastępcza, to jednak debata.

Wrócę na chwilę do przeszłości. Dawno temu, kiedy jeszcze pisałem recenzje i nie byłem starym zgredem, którym się stałem według Morawskiego, byłem na spotkaniu z nauczycielami w Kołobrzegu. To było po publikacji książki Ojcobójcy. Recenzent w swoim pisaniu zawsze do kogoś adresuje swój tekst. Do siebie? Do artysty, o którym pisze? Do przyjaciół, którzy spektaklu nie widzieli? Myśli o tym kimś, choćby z racji medium, w którym tekst ma się ukazać. Nauczyciele z Kołobrzegu mówili, że dla nich recenzje są jedynym źródłem wiedzy o teatrze i to na ich podstawie często prowadzą rozmowy z uczniami. Bo z Kołobrzegu do Warszawy czy Krakowa daleko i drogo, a w Kołobrzegu, nawet gdyby były pieniądze, których oczywiście nie ma, nie ma też żadnej sali, w której można by pokazać cokolwiek poza komercyjnym kabaretem dla nadmorskich kuracjuszy. Podejrzewam, że sytuacja w Kołobrzegu się nie zmieniła, za to zmieniła się na przykład w „Gazecie Wyborczej”. Czy muszę tłumaczyć, jakie są tego dalekosiężne skutki? Żeby zaś uzmysłowić redaktorom, że nie oczekuję od gazet cudów, wystarczy spojrzeć, jak działa prasa na przykład w Niemczech, we Francji, czy, dla równowagi, w Rosji. Tam debata trwa i na wyścigi pisze się recenzje. U nas zwyciężyli wielbiciele filmów, w których płonące samochody spadają w przepaść – to akurat z Procesu przytoczenie. 

Morawski uważa, że moje oczekiwania wynikają z odklejenia od rzeczywistości. I wyjaśnia uprzejmie nową rzeczywistość, której cichej zmiany nie dostrzegłem, paląc lulki na parnasie mistrzów z Krzysztofem Warlikowskim. Tutaj zacząłem czytać pokrętny wywód Morawskiego z większą uwagą, bo zawsze dobrze jest dowiedzieć się czegoś nowego o świecie. A świat się zmienił i ważne są całkiem inne rzeczy niż arcydzieła za gigantyczne budżety, produkowane podczas przeciąganych miesiącami prób, z konfliktowaniem zespołu i manipulowaniem aktorami. Stwierdziwszy to, Morawski do swojego dwustronicowego tekstu przemyca teraz bombę, która ma nas ocucić swoim hukiem. Już teraz wiemy, że Lupa, który jest hierarchiczny, nierównościowy i niefeministyczny, musi odejść, a jego „arcydzieła” mamy gdzieś, bo nie jesteśmy społeczeństwem arcydzieł. Można o tym długo, i szczęśliwie, coraz więcej o tym rozmawiamy. Ale nie w ten sposób! I nadal nie zmienia to faktu, że nawet z takiego dziadowsko patriarchalnego spektaklu „pięknych obrazów”, jakim, jeśli dobrze rozumiem Morawskiego, jest Capri, mam prawo oczekiwać recenzji w bliskim terminie premiery. Bo przecież w dodatku jako dziad z parnasu nie rozumiem tego, co Morawski pojął w mig: że jej brak jest wyrazem wzruszenia ramion i désintéressement dla teatru Mistrza. Nowy wątek, niespodziewany zwrot, istny zwód. W tej sytuacji nie rozumiem, dlaczego w końcu recenzja jednak się pojawiła? Czy ktoś wywarł presję na wzruszającego ramionami Witolda Mrozka? Złamał jego niewzruszony kręgosłup? Ale dobrze, idźmy dalej tym tropem: obojętność jako sposób pokazania Lupie, gdzie jest jego miejsce, utarcie nosa patriarchalnemu monstrum. Serio? Panie Morawski, przecież to żałosne. Czy na przykład to, że nie zaprasza pan do siebie Krystiana Lupy na kolacje, też jest wyrazem pańskiego wzruszenia ramion?

Wreszcie to, co w tekście Morawskiego najciekawsze: nie chcemy arcydzieł! Nie chcemy mistrzów! Wiem, że chcemy młodych, odważnych i brykających. Ja też chcę i dlatego pracuję w Nowym Teatrze, który tworzy dla nich otwarte pole działania i możliwości. (Polecam uwadze redaktorów showcase „Generation After”). Ale przecież jedno nie wyklucza drugiego, a myślenie spod sztandaru „precz z arcydziełami” pachnie rewolucją kulturalną. I czy rzeczywiście Lupa jest tu modelem twórcy arcydzieł? To przecież reżyser, który nieustannie podważa swoje osiągnięcia, burzy ustalony język, poszukując nowych rozwiązań w teatrze, który odrzuca wirtuozerię jako zagładę sztuki. Zresztą Capri jest spektaklem bardzo niearcydzielnym, jest hybrydą, która pożera widzów i aktorów, a nie „pięknymi obrazami” poddającymi się spokojnej kontemplacji. (Wiem, bo udało mi się zobaczyć, kilka dni po premierze.)

I dlaczego w Polsce jest tak, że może być tylko jedno? Dlaczego trzeba zabić Lupę, żeby zrobić miejsce dla kogoś młodszego? Nie mam na myśli artystycznego gestu ojco- czy dzadkobójstwa. Tu różne zabójstwa są dopuszczalne, a nawet konieczne dla uzyskania własnej wolności twórczej. Ale mówimy o gestach natury politykierskiej i ustawkach recenzentów, którzy, co ciekawe, nie pisząc na czas recenzji, sami tępią swoje bagnety. Tu Morawski trafia w sedno: dla nich ważne są całkiem inne rzeczy. Dla mnie wciąż najważniejszy jest teatr z jego treściami i komunikatami, budujący różne rodzaje więzi z widownią, niezależnie od generacji i środków produkcji, które go wytworzyły. Smuteczek, panie Morawski.

Udostępnij

Piotr Gruszczyński

Krytyk teatralny, absolwent Teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wieloletni recenzent „Tygodnika Powszechnego”, autor książki Ojcobójcy. Młodsi zdolniejsi w teatrze polskim. Od 2005 pełni funkcję dramaturga, najpierw w TR Warszawa, potem w Nowym Teatrze. Stały współpracownik Krzysztofa Warlikowskiego przy jego realizacjach w teatrze dramatycznym i operowym.