wwwlipa_w_cukrze_3_of_18.jpg

„Lipa w cukrze”, reż. Magda Szpecht, Teraz Poliż, Nowy Teatr, Warszawa 2019. Fot. Maurycy Stankiewicz

Czy to w ogóle jest teatr?

Piotr Morawski
W numerach
Luty
2020
2 (759)

„To bardziej koncert niż teatr” – rzucił kolega po obejrzeniu Maliny. Przedstawienie Marty Malikowskiej miało właśnie premierę w warszawskim Teatrze Studio, choć od pierwszej premiery – w Instytucie Teatralnym – minął już ponad rok. Spektakl stworzony w ramach instytutowego programu „Placówka nowego teatru” po premierze został zagrany ledwie kilka razy. Dobrze więc, że na stałe wszedł do repertuaru Studia. Grany jest w Malarni na strychu, a – w soboty i niedziele – pokazywany był jako popołudniówka, o 17:00. Żeby było jasne – twórczynie Maliny od koncertu też się nie odżegnywały: „Malina to spektakl, koncert i sesja medytacyjna w jednym”, zapowiadały przedstawienie w Teatrze Studio; innej przestrzeni niż Malarnia Malinie też nie potrzeba – to spektakl minimalistyczny, grają w nim trzy aktorki, całą scenografię stanowi zaś rozsypana na podłodze gąbka i psychodeliczna projekcja wideo. 

O spektaklu Lipa w cukrze Nowy Teatr woli mówić jako o performansie: „Performans gościnny grupy Teraz Poliż inspirowany zbiorem kobiecych fantazji seksualnych” – brzmi anons na stronie teatru. Lipa… grana jest na scenie w sali prób Nowego i ta przestrzeń sprawdza się bardzo dobrze. Kameralne przedstawienie kolektywu Teraz Poliż i Magdy Szpecht, oglądane z perspektywy poduszek rozłożonych na podłodze, na pewno działa lepiej, niż gdyby było zagrane obok – na dużej scenie.

Sceny to jednak nie tylko przestrzeń. To także prestiż. I ambicje – te, jak wiadomo, najlepiej realizuje się na tych dużych. W Nowym za ścianą sali prób teraz właśnie grane były spektakle Wyjeżdżamy Krzysztofa Warlikowskiego i Matka Joanna od Aniołów Jana Klaty, a po obejrzeniu Maliny w Studio o 17:00 można było jeszcze spokojnie zdążyć na 19:00 na Metafizykę dwugłowego cielęcia Natalii Korczakowskiej na dużej scenie. O tych spektaklach nikt nie mówi, że to performanse. Albo że to bardziej koncert. Bo poza teatrologicznymi klasyfikacjami – a wiadomo, że są one kwestią pewnej umowy – określenia te odzwierciedlają hierarchię. Hierarchię sztuk, w której teatr – choć uznawany za anachroniczny – jest jednak bardziej osadzony instytucjonalnie niż wciąż niepewny, migotliwy i podejrzany performans, niż koncert czy – na przykład – instalacja albo czytanie (które często przybiera formę minimalistycznego spektaklu). Terminy te odzwierciedlają – rzecz jasna – również hierarchię nazwisk reżyserów czy wreszcie hierarchię ważnych i mniej ważnych tematów. Teatr sprawnie zagospodarowuje te rankingi na wszystkich poziomach. Pewnie tym bardziej, jeśli sami twórcy i twórczynie teatralne czują kompleksy wobec innych dziedzin sztuki – jak chociażby bardziej wpływowy film czy bardziej ekspansywne sztuki wizualne. 

Oczywiście mówienie o koncercie czy performansie może być próbą przełamania ugruntowanych teatralnych hierarchii i języków. I w ten sposób można postrzegać działania zarówno Marty Malikowskiej, Karoliny Kraczkowskiej i Maniuchy Bikont, które praktykują asanę na zmierzch patriarchatu, jak i występ Doroty Glac, Jaśminy Polak i Kamili Worobiej opowiadających o kobiecych fantazjach erotycznych. W obu spektaklach wyraźnie widać poszukiwanie nowego języka i niechęć do powtarzania teatralnych chwytów czy reprodukowania istniejących języków. Performans, instalacja, koncert czy czytanie – wszystkie te praktyki wyprowadzają działania performatywne z pola teatru, zmieniają język, do jakiego przyzwyczaiły przedstawienia oglądane na dużych scenach. Nienazywanie tych działań teatrem ma potencjał rozsadzający – również dla samego teatru. 

Można je także interpretować jako gest sprzeciwu i niewpisywanie się w teatralny model instytucjonalnego funkcjonowania. To chyba nie jest przypadek, że i Malina, i Lipa… nie są opresyjne, jak perfekcyjnie ustawiony spektakl. Nie są konfrontacyjne, lecz empatyczne. Nie ferują ocen i do niczego nie zmuszają: „nic nie musimy, a wszystko możemy” – mówi Karolina Kraczkowska w „Medytacji na cipkowanie” w Malinie. Nie ma tu cienia teatralnego reżymu, lecz troska. Podobną troskę czuć, kiedy na przykład w Lipie w cukrze Dorota Glac i Kamila Worobiej pomagają ubrać się Jaśminie Polak; a potem leżą przytulone. 

To nie jest teatr, jeśli o teatrze myśleć – a ostatnio coraz trudniej myśleć inaczej – jako o miejscu reprodukowania przemocowych praktyk. Stosowanych z powodzeniem i na pracownicach, i na widzach. Czułość Lipy…Maliny nie należy do instytucjonalnego porządku, w jaki chętnie sam wpisuje się teatr.

I gdyby chodziło tylko o wyłamanie się z instytucjonalnych hierarchii sztuk, nie byłoby problemu. Ale problem jest, bo takie spektakle grane na małych scenach, w teatralnych kanciapach, z mikrymi budżetami, choć dużo bardziej radykalnie przesuwają granice teatralnego języka niż powtarzające artystyczne gesty przedstawienia grane na dużych scenach, zostają jednak zmuszone do funkcjonowania na instytucjonalnych marginesach – bez gwarancji stałej obecności w repertuarach, o życiu festiwalowym nie wspominając. 

Nazywanie ich instalacjami, performansami czy koncertami pozwala rozhermetyzować ugruntowane języki teatru, ale też osłabia pozycję tych przedstawień w teatralnych instytucjach. Można mówić o wywróceniu stolika, o grze na własnych warunkach, o niewpisywaniu się w obowiązujący w teatrach porządek, ale koniec końców chodzi też przecież o władzę, a także o budżety. Konsekwencją gry na własnych zasadach jest robienie teatru na własną rękę, poza instytucjami albo przy nikłym ich udziale – zwłaszcza gdy idzie o eksploatację. A niby dlaczego tak miałoby być?

Tak naprawdę chodzi bowiem o równouprawnienie – w przestrzeni instytucji i w narracji o teatrze – takich przedstawień jak właśnie Malina czy Lipa… i ich twórczyń. A także tematów, jakie poruszają. Na dużych scenach i Nowego, i Studia wciąż przedstawiani są mężczyźni i ich problemy – czy będzie to ogarnięty wewnętrznymi rozterkami Ksiądz Suryn ze spektaklu Klaty, melancholijny Dani z Wyjeżdżamy czy Witkacowski Karmazyniello z przedstawienia Korczakowskiej. A niby dlaczego kobiece fantazje seksualne albo asana na kres męskiego geniuszu są mniej istotne?

Udostępnij