Maria Janion (1926-2020)
Była niezwykła. Uczniowie nazywali ją mistrzynią, jej seminaria gdańskie otaczała legenda, podobnie jak mieszkanie doszczętnie zawalone książkami. Wiadomo, że przeczytała wszystko. Miała talent łączenia wątków z różnych dziedzin, przeplatała wyrafinowane badania o charakterze filologiczno-filozoficznym z refleksją nad filmem, teatrem, literaturą popularną, którą zresztą bardzo konsekwentnie wywodziła z najwyższego romantyzmu. Mieszała gatunki, uprawiała nie tyle historię literatury, co historię kultury, bliska w tym warszawskiej szkole historyków idei. Projektowała i jednocześnie tworzyła nowy rodzaj humanistyki.
Prawdopodobnie jednak największa rola, jaka odegrała w tej nowej humanistyce, a właściwie nie w humanistyce, tylko po prostu w myśleniu o tym, co przeżyliśmy, wiąże się zkwestią paradygmatu romantycznego. Miała prawdziwy talent w nazywaniu zjawisk, które być może nie nabrałyby tak wielkiego znaczenia, gdyby nazwane nie zostały. To właśnie przypadek paradygmatu romantycznego, w którego władzę nad polską mentalnością w jakimś stopniu uwierzyliśmy wszyscy. W latach osiemdziesiątych, próbując pojąć dynamikę tamtej dekady, uwierzyliśmy Marii Janion, że żyjemy w paradygmacie romantyczno-martyrologicznym, potem w 1991 uwierzyliśmy jej, że ten paradygmat się wyczerpał, i podobnie wiarygodna okazała się jej diagnoza z 2016 roku, kiedy w liście do Kongresu Kultury napisała z rozpaczą, że znowu ten upiór powstał z martwych. Tak nam ułożyła dzieje powojenne, że nie można się od tego oderwać ani przez to przeskoczyć. Na to, co się dzieje ze społeczeństwem, patrzymy albo jak na dziedzictwo romantyczno-mesjanistyczne, albo jak na zaprzeczenie tego dziedzictwa; inaczej się nie da.
Nazwać, zdefiniować i narzucić znacznej części ludzi piszących własny sposób myślenia o rzeczywistości – to jest naprawdę wielka rzecz.